poniedziałek, 26 stycznia 2015

Kogel mogel zapiekany z wiśniami



Dziadek przyniósł mi zza stodoły maszynę do pisania. Ustawił ją na stoliku w ogrodzie, wyniósł mi fotel przykryty kapą z ugrowymi frędzlami. Pozostało mi właściwie jedynie pisanie, nie można sobie wymarzyć lepszych warunków. Problemem jednak były moje chude ośmioletnie palce, które nie doświadczyły jeszcze nic, co warte byłoby wówczas dotknięcia okrągłych guzików z pojedynczymi literami.
Sama byłam dopiero alfabetem, który trzeba było przeprowadzić przez tysiące kartek, zanim można mnie było złożyć w zdanie.
A zatem pozostawało malowanie. Słowami, oczywiście. Tego, co w pełni lata najbardziej nabrzmiałe. Po prawej stronie uginały się gałęzie rozochoconych wiśni. Owoce miały napiętą do niemożliwości skórkę, lśniły od buzujących w nich soków. O tym wtedy pisałam, rozkoszując się kształtem liter na chropowatym papierze.

...Tak więc Rubinowe Wiśnie.
Miały żyłkowany miąższ, kropla po kropli spływający jak krew po nadgarstkach. Nie różniły się dla mnie niczym od ran Jezusa, który wisiał na krzyżu w kościele najbliższego miasteczka. Należało go pocałować, co czyniła każda z przychodzących tam kobiet - dokładnie z tym samym namaszczeniem, co zbierały napęczniałe wiśnie. Wkładałam w te rany palec, żeby uwierzyć; tak samo wkładałam mały palec w owoc i wydawał się równie realny.

Wracałyśmy z Prababcią autobusem, po tym, jak zaliczyłyśmy okrążenie wokół gwarnego targu i przyklęknięcie w chłodnym kościele. Na kolanach trzymałam małe pudełeczko z pisklętami, które pachniały gorzko. Babcia dzierżyła jajka, byłam zbyt mała, żeby zaufać mi w kwestii kruchych skorupek - ale nie piskląt; nad tymi mogłam objąć opiekę.
Wieczorem Babcia układała mnie pod puchową pierzyną i zmawiała modlitwę do anioła (którego się panicznie bałam, chodził w białej zawilgotniałej sukni pachnącej mąką) oraz wspominała "owoc żywota twego". Późnym latem nie mogło chodzić o żaden inny owoc, jak tylko właśnie o rubinowe wiśnie. Owoce, do których należało się modlić o ich płodną czerwoną szklistość. Święte drzewa.
Dni miały swój bezpieczny rytm.

Te obrazy wróciły do mnie tydzień temu, w ulewny styczniowy dzień. Właśnie wtedy, kiedy przez deszcz wszystkie plany musiały się zmienić i nareszcie mogliśmy położyć się na kanapie, nie robiąc zupełnie nic. Odsłoniłam zasłony i długo, długo obserwowałam mknące chmury. No i o czym tu pisać?
O tym, że wszystko zaczyna się od pestki.


Kogel mogel zapiekany z wiśniami
( 3 porcje )

Kogel mogel:

- 6 żółtek zerówek
- 5-6 łyżek cukru pudru
- esencja waniliowa

Kruszonka: 

- 100 g mąki pszennej
- 50 g niesolonego masła
- 50 g cukru trzcinowego 

Wiśnie: 

- 300g mrożonych wiśni bez pestek 
- 50 ml kirschu


1. Żółtka ucieramy z cukrem pudrem na puszysty, niemal biały krem. Dodajemy esencję waniliową.
2. Z mąki, masła i cukru wyrabiamy palcami sypkie ciasto.
3. Wiśnie rozmrażamy połowicznie, układamy na dnie naczynia żaroodpornego i skrapiamy kirschem.
4. Owoce przykrywamy warstwą kogla mogla i rozkruszamy na wierzchu ciasto.
5. Deser pieczemy przez ok. 20 minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni.

1 komentarz: