czwartek, 19 stycznia 2017

Makaron z tofu i bok choy. Wólka Kosowska - opowieści






Ostatnie miesiące jesteśmy głównie w podróży. Parcujemy jak szaleni, ale też spełniamy swoje marzenia i zachcianki. I jedną z nich, tak bliskich, a tak egzotycznych, były odwiedziny w Wólce Kosowskiej. Okazja nadarzyła się, kiedy wracaliśmy z Warszawy z sesji zdjęciowej. Byłam tak przeraźliwie zmęczona, że na nogi mogło mnie postwić wyłącznie phở (wyczerpanie albo kac-zabójca, ratunkiem zawsze jest ten bulion). A że podwarszawska mekka wietnamskiej zupy była nam po drodze... 

***!!!/jeśli macie ochotę na obłędne phở albo bun bo hue w Krakowie, piszcie - tutaj też mam swój sprawdzony, sekretny adres/!!!***

Niedziela, mżawka, niebo z marsowym czołem na swojej pociągłej po horyzont twarzy. Przemęczenie level: hard. Po takim dniu nie można spodziewać się niczego dobrego i jedynym pragnieniem jest jak najszybsze dotarcie do domu. Jednak hołdując zasadzie, że lepiej jest coś zrobić spontanicznie, niż później żałować, że nie podjęło się wysiłku, zboczyliśmy z głównej trasy na niemal dwie godziny i pojechaliśmy do Wólki Kosowskiej.
Oczywiście, że w niedzielę handel zapada w marazm i nie liczyliśmy na zbyt wiele. Opustoszałe hale, pozamykane drzwi nie zachęcały do eksploracji. Jednak jak zwykle moje zaufanie do mojego głównego, przewrażliwionego zmysłu - węchu nie zawiodło; trafiliśmy na phở idealne.
Najpierw krążyliśmy wokół hal, mijając niedzielną nieobecność i niedostępność. Na uboczu spostrzegłam "garaż" z otwartymi roletami - w środku siedzieli Wietnamczycy, raz po raz niektórzy wychodzili z kankami zupy. W odstępie kilku metrów pachniało czosnkiem i rosołem.
W między czasie znaleźliśmy dwa sklepy, w których byli właściciele. W pierwszym mężczyzna siekał mięso, układał podroby, o których marzyłam od dawna, a także części, których nie potrafię nazwać. Wpuścił nas do zamkniętego przybytku, wyszliśmy z siatkami pełnymi makaronów sojowych i ryżowy, noodli, okry, ziół i przypraw. Zaopatrzyliśmy się również w zapas silken tofu, wyławianego z wiadra stojącego obok lady. Niestety, nie dostaliśmy brązowego tofu z mętniejszej zalewy; najwyraźniej nie jest dla obcych. Na półkach poza tym znaleźć można kacze języki, marynowaną meduzę, stuletnie jaja, różne rodzaje korzeni i grzybów medycyny alternatywnej, kleiste ryżowe "ciasteczka"... oraz masę innych skarbów, o których nie miałam pojęcia.
W kolejnym sklepie przywitał nas zapach duriana oraz maleńki piesek w kojcu, dogrzewany farelką. Tam obłowiliśmy się z kolei w papiery ryżowe, również te z czarnym z sezamem. W baraku obok leciwa Wietnamka przetwarzała mięsa, pęczki kolendry i inne zioła na wywary. W żółtym świetle skąpej żarówki mogliśmy dostrzec tylko tyle - oraz torby kiełków i mięs leżące na podłodze...

Ostatecznie wróciliśmy do garażu. Chociaż to, co znajdowało się po bokach budynku nie zachęcało - wiadra z resztkami jedzenia (?), przybrudzone materiały, na wpół opuszczone rolety, zdecydowaliśmy się wejść. Na obklejonych jedzeniem stołach stały słoiki z posiekanym na plastry czosnkiem, zalanym olejem i pałeczki. Pomimo wywieszonego bogatego menu okazało się, że dziś możemy zamówić jedynie phở. Nawet nie wiecie, jak wzbudziło to moje zaufanie - i miałam rację. Skoro gotują jedną, jedyną potrawę, musi być dopieszczona. Dostaliśmy wielkie miski esencjonalnego wywaru z ryżowym makaronem, mięsem i ziołami. Nie do przejedzenia! Połowę zawieźliśmy do domu.
Niestety wyjątkowo nie robiłam zdjęć. A to dlatego, że klimat nie sprzyjał. W pewnym momencie jeden z mężczyzn całkowicie opuścił rolety, inny usiadł przy drzwiach... Poczuliśmy się nieco nieswojo.
Marzę o tym, żeby pojechać do Wólki z przewodnikiem, który umożliwi mi zjedzenie wszystkich orientalnych i egzotycznych dla mnie przysmaków, które jedzą Wietnamczycy. Pierwsze podejście mnie bardzo zachęciło i rozbudziło apetyt na dogłębne poznanie nowych smaków.


Sōmen z tofu i bok choy (3 porcje)

- 2 główki bok choy ( średniej wielkości )
- 400 g tofu
- makaron sōmen - ile tylko preferujecie
- 1 cebula bananowa
- 3 ząbki czosnku + 1 ząbek do marynaty
- 4 cm kawałek imbiru
- 2 gwiazdki anyżu
- 4 goździki
- sambal / pasta chilli
- sos sojowy
- olej ryżowy
- *olej sezamowy

- cynamon mielony
- pieprz czarny
- cukier trzcinowy (~ łyżeczka )
- 200 ml soku ze świeżego ananasa

1. Tofu kroimy w dużą kostkę. Marynujemy w sosie sojowym, chilli i wyciśniętym przez prasę czosnku. Odstawiamy na min.3 godziny. 
2. Cebulę kroimy w cieniusieńkie piórka, czosnek siekamy w płatki, a imbir w drobną zapałkę. 
3. W woku rozgrzewamy olej, wrzucamy cebulę, czosnek, imbir, chilli, anyż i goździki. Potrząsamy wokiem. Nie wolno dopuścić do przypalenia czosnku!
4. Gdy cebula się zeszkli, dorzucamy pokrojoną w 3-centymetrowe kawałki kapustę. Smażymy przez chwilę na dużym ogniu. Dolewamy stopniowo sok z ananasa i dosypujemy cukier. Pozwalamy jej się skarmelizować. 
5. Makaron gotujemy ok. 5 min w osolonej wodzie. Odsączamy. 
6. W czasie, gdy gotuje się makaron, do warzyw dodajemy tofu, doprawiamy wszystko cynamonem i pieprzem oraz sosem sojowym, dla odpowiedniego balansu słonego smaku. Smażymy. 
7. Do warzyw dodajemy odsączony makaron, mieszamy dokładnie - *łatwiej i smaczniej jest z dodatkiem oleju sezamowego - smażymy jeszcze przez minutę. 


2 komentarze:

  1. Pięknie to wygląda. Cudowne zdjęcia!
    https://jaglusia.wordpress.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Szkoda tych niezrobionych zdjęć, ale wiem z doświadczenia, jak czasem niemożliwe jest fotografowanie.

    OdpowiedzUsuń